Jeżeli ktoś nie czytał „Sonetów” W. Szekspira, to uprzejmie proszę je przeczytać, proszę, zwłaszcza o ich przeczytanie w tłumaczeniu S. Barańczaka. Opisują one, jak zresztą większość sonetów w ogóle, stan zakochania: chorobę, a w każdym razie, stan zaburzenia w postrzeganiu rzeczywistości w jej konkretnym wymiarze. (W miłości widzimy jej „ofiarę” we wszystkim z czym się spotykamy. Cz. Miłosz rzekłby – Esse – zaiste: na tele gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu.) W jednym z „Sonetów” – nie napiszę w którym, aby ewentualny Czytelnik mógł sam sobie go znaleźć, czytamy na zakończenie: „Sobie samemu wydam wojnę, bo nie mogę znieść myśli, że kocham kogoś, na kogo się gniewam”. Moja miłość do Sądu Najwyższego, jego orzeczeń, to przeszłość. Wygasała, choć nadal mam szacunek dla sędziów Sądu Najwyższego. (Kiedyś był dla mnie drogowskazem, dziś już tylko przedmiotem krytyki). Jestem już po tej wojnie. (Trwała dłużej jak II Wojna
Światowa, ale nie przyniosła ze sobą – jak sądzę – tylu ofiar, co ona. Na szczęście). Wiem, że ją przegrałem. (Pewnie nie jako pierwszy.) Wiem, że wielu po mnie też będzie przegrywać. Ale zanim odejdę, nie pytajcie gdzie, proszę, (gdzie ?) chciałem podzielić się z tymi, co widzą w Sądzie Najwyższym kwintesencję prawa, aby i na orzeczenia tego Sądu, Sądu Najwyższego, spojrzeli przez pryzmat poniższych uwag. Uwag krytycznych. (Tym niemniej zapowiadam, że nie będę czytał uwag krytycznych adresowanych pod moim adresem!!! Znam je.)